Minął kolejny weekend, kolejna chwila oddechu od codziennego nawału maili, co nie oznacza kolokwialne byczenie się przed laptopem. Wręcz przeciwnie, uwielbiam weekendy za ten spokój i możliwość poukładania planów i nadgonienia braków w realizowanych zadaniach. Przy własnej firmie tak niestety/stety wyglądają weekendy. Urozmaicenie pojawia się w spotkaniach z ludźmi, albo spontanicznych zakupach. Ten element życia kocham najbardziej, a księgarnie zdecydowanie wygrywają z sieciowymi ciuchlandami.
Dziś już bliżej końca, zaraz kolejna sobota i tak życie osoby pracującej mija. Ale dużo planów, dużo projektów, niebawem ciekawa przygoda z nauczaniem. Jest i ekscytacja, myśli jaką grupę studentów otrzymam. Cały semestr niesamowitej historii przede mną. Zero teorii, tylko działanie.
Zmęczenie mnie nie opuszcza i nie wiem jak ja to robiłam parę lat wcześniej, wstawanie o 4 i energia do wieczora. Chciałabym zwalić na leki, ale to chyba nie do końca tak jest, organizm przez ostatnie lata został wyczerpany całkowicie, pracując zapominałam o sobie i mam co mam. Teraz już głęboki wdech nie wystarczy. Ale też obecne zmęczenie ogranicza efektywność w pracy, wiele rzeczy robię znacznie wolniej, zawieszam się w nicości oczekując innych rezultatów, a kołowrotek myśli nie pozwala na zdrową analizę. I to poczucie, że przecież miałam być silna, że przecież mogę. A tu dupa, organizm mówi nie i już. Owe stany nie trwają wieczność, ale i na te chwile muszę mieć plan B – czyli brak większych oczekiwań, plany podzielone na 2 i odrobinę wyrozumiałości. Bo i z tym ciekawie nie jest. Ale wówczas i wielki przytulas buldoga działa cuda.
Niesamowici ludzie mnie otaczają i to doceniam każdego dnia, kiedy poranki nie są z tych łatwych i przyjemnych, kiedy w mailach od Klienta brak słów dziękuję, tylko wieczne niezadowolenie, kiedy wątpię w plany i marzenia, kiedy tracę cel z pola widzenia. Mam to szczęście…
A jutro? Nowy dzień, nowa moc, biuro i praca, wyprawa komunikacją miejską (za często wożę tyłek autkiem), magia chwili.