Sobota – super dzień. Ale moją ulubioną porą jest piątkowy wieczór. Ten dzień wykorzystuję maksymalnie, również godzinowo i oczy zamykam zdecydowanie po północy. Dziś pobiłam rekord spania, obudziłam się punkt 11;] A to spora nowość, patrząc na historię ostatnich miesięcy – sen traktuję jako przymusowy wypoczynek, ale też pożeracz tak cennego czasu.
Drugą sprawą jest posiadanie czworonoga, która ma swoje potrzeby i tak spanie do 10 nawet odpada. 9 to taki max, mając świadomość pęcherza mojego Pablita, choć i on o 9 jest niechętny na wyjście – taki świat buldoga.
Wracając do dnia, mamy już prawie 15, południowe zakupy spożywcze za nami – wciąż się irytuję cenami i stosunkiem wartości paragonu do zawartości koszyka. Nie fair. Jak na sobotę przystało, nietypowe śniadanie po 12 – sushi. Fajna odmiana od codziennych ubogich kanapek lub warzywnych shake-ów, bo na owoce patrzeć już nie mogę.
Po śniadaniu, szybki update w mailach, chwila w Kościółku i dłuższa trasa z Pablo.
Teraz, gdy kuchnia już ogarnięta, w tle słychać rekolekcje Langusty na palmie – bierzemy się do roboty. Ale takie to już weekendy są – czas na ogarnianie.