Jak wysłać pracoholiczkę na wakacje?
Zapakować ją w 9-osobowego busa z grupą miłośników AC Milan i wywieźć na ZLOT. Naprawdę! 6-godzinny trip z bandą wciętych fanów piłki nożnej, głośna muzyka, krzyki za plecami i ja – z laptopem na kolanach, odpisująca na maile z nadzieją, ze żaden Klient nie zadzwoni. I przystanek docelowy – Gdańsk – Jantar – nie daję za wygraną, kącik do pracy przygotowany, komentarze typu “chodź się z nami napij” czy “dzikusie jeden, wyjdź z domku” – pozostają w eterze. Pracoholiczka bierze się do roboty.
Godz. 18, towarzystwo poszło nad morze pomoczyć tyłki, a ja z niesamowitym widokiem jodły z domku drewnianego, ogarniam Adsy dla Klienta. I oto na najbliższe 3 dni utknęłam przy osadzie rybackiej z nastawieniem – byle do niedzieli i powrotu ze zwłokami do domu. Ciężko odnaleźć się z codziennymi obowiązkami w nowym miejscu. Klienci urlopów już nie mają, oczekują wdrożeń i wszystkiego na wczoraj, i przecież nikogo nie interesuje, że nasz ostatni wolny weekend był dobrych parę lat temu.
Godz. 22, oczy same się zamykają, domek cały lata pod wpływem wibracji techno z zewnątrz, krzyki za oknem, słowa piosenek z każdym wersem zwiększające chęci strzelenia sobie w łeb i widok tłumu ludzi potykających się o siebie nawzajem. Myślę, że w dżungli większa cywilizacja panuje. Choć, muszę przyznać, wrocławski team trzymał pewien stały poziom kultury, niektórzy chyba nawet częściej widzieli łóżko w czasie tego zlotu niż morze.
Mimo zewnętrznej zamieci alkoholowej mój umysł, jak przystało na pracoholiczkę, pozostał w trybie check listy i planowania realizacji kolejnych zleceń.
Ale jak?
Pora śniadania okazała się najlepszym widowiskiem dla trzeźwej osoby, zdziwienie z mojej twarzy nie schodziło, kiedy to po zakończonych libacjach o godz. 5, moje oczy ujrzały tychże osobników na śniadaniu po godz. 8 – niektórzy na kacu, niektórzy pod wpływem, byli i tacy których trafienie widelcem w szynkę przerastało. I tak przez najbliższe dni. Tłumaczenia były różne, że to i tak spokojny zlot, że dla niektórych to jedyny 4-dniowy urlop, że widzą się raz w roku. Ale żaden z powodów nie stanowił dla mniej jasnej odpowiedzi PO CO? Nie rozumiałam i gdyby nie odskocznia w postaci książki i sporej ilości pracy – ruszyłabym na klęczkach do Częstochowy. Choć mam świadomość, że równie dobrze można mnie zapytać, po co ciągle pracuję – daje mi to frajdę i może im hektolitry alkoholu również. A może rzeczywistość bez tego jest dla nich nudniejsza.
Poranki to był również czas wielkich okryć, udekorowanej papierem toaletowym choinki, owiniętych folią śniadaniową aut, pływającego w basenie skradzionego jednorożca czy przemieszczonej drewnianej huśtawki w miejscu drogi wyjazdowej. Wspomnienia koloni z 10-letnimi rówieśnikami powróciły.
I ujęcie odczuć typu: “to nie moja bajka” czy “to nie wspólna pasja” – to mało powiedziane, doświadczyłam wstrząsu psychicznego i wewnętrznego politowania dla potrzeb innych. Walczyłam ze sobą długo, bo przecież trzeba być wyrozumiałym, szanować wybory innych – ale są granice, których przekroczenia nigdy nie zaakceptuję.
Powrót pracoholiczki
I nawet nie wiecie jak dobrze być w swoim mieszkanku, w ciszy, w koncentracji. Powrót okazał się zbawieniem i umysłowym odpoczynkiem, 12. książka w tym roku zaliczona. Cel osiągnięty. Czy odpoczęłam? Nie. Trybiki nie przeszły na wolniejszy tryb działania, pojawiło się więcej pomysłu i górka zaległości przekroczyła tygodniowe możliwości nadrobienia. Dziś już kolejny weekend, kolejny dzień z projektami graficznymi, z analizami, z planowaniem – i pomysłu na odskocznię po ostatnim wstrząsie brak.