MiszMasz
Życiowy rekord wstydu
W tym tygodniu pobiłam swój życiowy rekord, ale nic z czego można być dumnym. Już od dłuższego czasu czuję spadek kondycji, spowodowany zapewne siedzącym trybem pracy, a że pracuję ponad normę, to siedzącym trybem życia. I tak popijając kolejną kawę codziennie, wpatrzona w laptopa i kod tak obcy mi jak tematyka polityki, zapadam się w fotel, czując całą sobą, że kres jest bliski.
Wracam do domu, wchodzę na wagę i nagle mnie olśniło. Zupełnie jakbym dostała obuchem w łeb – dźwigam 10-kilogramową walizkę za frajer. Ba, ja z taką walizką codziennie śpię, wpierdzielam posiłki, pakuje się codziennie rano do autobusu, mijam ludzi uprawiających sport z myślą – mnie to nie dotyczy.
A taki wał – oświadczam niniejszym, że choćby skały srały – czas ruszyć dupę. I tak, wiem, że wagę mam w normie, wg mojego BMI nawet jeśli schudnę 18 kg to też będzie w normie – także to mój cel, czas popatrzyć w lustro i przestać zajadać stres.
Stresu nie ubędzie w moim życiu, a w takim tempie, za parę lat przez drzwi to ja się przeturlam, a w samolocie pasażerowie będą patrzeć na mnie tym wzrokiem osądu, że ja to powinnam za bilet z racji rozmiarów tyłka, zdecydowanie dopłacić. Nie mówiąc już o czerwcu, kiedy to nie zmieszczę się w sukienkę ślubną – żadną z dwóch bo przecież i zapasową trzeba było nabyć. Tak na wypadek mniejszej motywacji do ćwiczeń. Ale koniec z tym.
BeDiet, Chodakowska, 100 zł/tydzień na jedzenie, a i lista “tego nie tykaj” znajdzie swoje miejsce na drzwiach lodówki.
I jeszcze te moje pomysły, to miał być rok odbicia od dna, aż tu nagle pod sobą usłyszałam głośne dudnienie i zmieniłam służbową rzeczywistość w trybie ekspresowym – kiedy to wyjście awaryjne zyskało innego znaczenia. Nowe otoczenie i chwila oddechu, ale znowu za spokojnie, więc kolejne życiowe decyzje – czas spełnić marzenia z listy cudów moich.
- 27. czerwca postanowiłam podkreślić swoją mentalną przemianę i ufundowałam wymarzony tatuaż – ostatni już – wiem, że przy pierwszym i drugim tak mówiłam, ale przecież rękawa sobie nie pierdyknę. Komu szkodzi drobny napis o osobistym znaczeniu. Wiecie już, że moje ramię zdobi napis w języku holenderskim – geloof – wiara, na stopę wybrałam hiszpańską frazę sálvame – ocal mnie, w czerwcu przyszedł czas na spełnienie marzenia 46 i napis be here now, którego chyba nikomu nie trzeba tłumaczyć…
Font Notera, jak poprzednie tatuaże, lokalizacja jak widać – na co dzień zupełnie niewidoczna.
- Przeglądając listę cudów moich, mój wzrok zatrzymał się na największym przedsięwzięciu życia i choć miał to być czas spokoju do dnia czerwcowej ceremonii – codzienność zawiała nudą i niczym gotowa na starcie maratonu, słysząc wystrzał, ruszyłam przed siebie. Maraton to dosyć nieprzypadkowa fraza w obecnej sytuacji, bo najbliższe lata sprintem nie będą. Oj będzie się działo, a więcej o życiowym wrzodzie na tyłku, już wkrótce….
Podnoszę rękawice…