MiszMasz
Weekendowy świr
Zaczęło się już od piątku, a że tym razem wypadał 13 dzień miesiąca, to szczęście mi nie sprzyjało. I nie, nie wierze w zabobony, ale tego dnia do udanych z całą pewnością nie zaliczę. Poza pływającym w wannie smartfonem (potem w misce ryżu) i figlami Ilustratora podczas tworzenia oferty, dopadło mnie choróbsko. Pewnie nawet nie opuściło, tylko ja, jak to ja, zagłuszałam sygnały alarmowe organizmu. Czasami moja hiperaktywność mnie przeraża, wówczas to moja efektywność równa jest pracy robota, który nie potrzebuje ani jeść, ani pić i jest zasilany od środka, w moim przypadku to umysł.
No i z racji ogromnej energii piątkowego popołudnia, kiedy to nawet Tabcin nie położył mnie do łóżka, sobota okazała się dniem widmo. Równie dobrze mogłoby jej nie być -> zadania w Asanie przytłaczały, stworzenie jednej podstrony graniczyło z cudem, a spacer z Pablitowskim okazał się mission impossible. I nawet drzemka popołudniowa nie pomogła. A wieczór spędzony w łóżku ze wspomnianą już książką o mindfulness, pozwolił choć na chwile oderwać myśli od poczucia bezsensowności.
Dzisiejszej nocy, Pablo obudził mnie o godz. 2:30, a właściwie obudziło mnie uderzenie jego tylnej łapy w mój brzuch – tak, buldog też potrzebuje miejsca. I choć bywały chwile, gdy nocne pobudki doprowadzały mnie do furii, dziś delektuję się ciszą i widokiem śniegu za oknem. I pewnie dzięki tym momentom większej uważności, porankiem obudziłam się z nowym pokładem energii. Pranie i prasowanie za mną, śniadanie w jednej z galerii, kawa, próba pracy i sru, znowu brak sił. Czy ten kołowrotek kiedykolwiek się zatrzyma? Jest już 22:30, a końca nie widać.
Dobra, już dobra, zamykam oczy, przytulam Pablita, zasypiam. Jutro nowy dzień…